Potlacz
Słowa pulsują jak organ. Ten organ jest chory, nabrzmiały i nie ma w sobie głębi. Jest płaski jak niebo. Boże, wypuść z nich ropę i krew, rozetnij mi krtań, Królowo, i wyssij je - litera po literze. Przywróć mi moją otchłań, migoczące szaleństwo, bo studnię porósł mech. Księżyc o żółtym uśmiechu jest gorzki jak wyrzygiwane tabletki. Najpierw było ich trzydzieści, małych trujących śmierci, potem plastik w gardle. Wrzeszczały potępione w sali obok, gdy spałam i dostąpiłam zbawienia. Fałszywe matematyczne wzory mojego ciała, kość po kości. Gdybym narodziła się naprawdę mogłabym naprawdę umierać. A tak - jestem średniowiecznym miastem. Centrum jest we mnie, nie ma centrum, ekliptyka, rytualna gra. Jestem parodią kobiecości. Moje uda, ręce, nogi, głowa. Kręcę tobą, głowo. A serca zabić nie mogę. Zjem cię, mówi księżyc. Uczyń tak, księżycu. Jestem kosztowna, jak na strzęp żywego ciała. Świeże mięso - tak pewnie myśleli ci studenci. Miałyśmy piętnaście lat i potem to...