Posty

Wyświetlanie postów z kwiecień, 2017

Uparta męka milczenia

Dwanaście razy do roku dzwony budzą mi niebo i siedem serc ogromnych zmartwychwstanie głosi Jak ja mam wygłosić tę mękę milczenia? Zrodzona przez gwiazdy w mgławicach są me słowa i ciemne kasztany kradną mi mój cień gdy palę się pod tym słońcem w ciasnej niepamięci Zmarli płyną by mnie sławić Oglądam się za siebie dwie wieże zielone przebijają niebo ciszę  późnego południa co twardą łapą stąpa mi na gardło Duszę się błądząc wśród gwiazd porannych nie zaznam ukojenia nie lituję się nad sobą zbieram tylko kwiaty wpółmartwe syreny elektryczne śmierci jak śmierć Rosenbergów Inne godziny szlochając umarły Nic już nie wiem tylko kochać potrafię by zgnić gdzieś w kościach zwierząt zamienić się w rozpacz księżyca co odciął mi głowę Czerwone dni mi zniknęły by wrócić za miesiąc w chłodzie mego ciała mych cichych modrzewi Wybaczcie mi naiwność Uparte czekanie końca świata drżenie w nocy i w dzień gdy noszę w sobie słońce Jestem pełna świętości Jestem czystym alabastrem N

Oddychać się nie da

Jestem samotna w czasie, moim czystym bezkresie. Dostaniecie każdy fragment mojego ciała. Nie pobieram opłaty za słowa, dotknięcia, ani krople krwi. Nie jestem niepodzielna jak cząsteczki kwantowe, wirujące mi pod powiekami, gdy słońce zatapia swe gorące macki w moich plecach. Jestem czystą esencją boskości. Srebrnej rtęci, która krąży mi w gardle. Zarażam i zapraszam do mego czystego, spirytusowego wnętrza. Możecie mnie wszyscy pierdolić, bo jedyne co chcę wam ukazać, to biała nędza waszych żyć, żałosna nijakość nieubłaganej chęci istnienia. Prawda jest w moim oddechu. Prawda mnie kocha, rażąca jak kwas askorbinowy. Sławcie i zbawiajcie waszych trzęsących się bogów, bo ja nigdy nie usłyszę słodkich słów mesjasza. Wyśpiewajcie swój żal pod samą pustkę nieba, co drąży planety, których piję blask. Żywi mnie gwiazd mleko, od samego początku rzygałam jego jasnością, bolesną i krwawą jak ucho van Gogha dane jakiejś dziwce. Tą dziwką mogłam być ja - słaba i blada, k

Medytacje z penetraliów II

Ten ptak był strzałą. Przeszyła mi serce jak czarna bomba, rozprysła się wprost na drzewa, nagła lepkość na policzku. Nie bardzo wiem, co to znaczy. Ono bije - gdzieś w nierównych żebrach. Prawda do mnie dotarła. Prawda mnie kocha. Ma konsystencję śliny i krwi, nawet podobny kolor. O, sublimacjo, w tym nomadycznym pędzie nawet nie spostrzegłam jak straciłam zęby. Nec plus ultra. Lecz Troi już dawno nie ma. Mój grób to macewa wypełniona po brzegi karbamidem, który żre moja świta z robactwa. Całując - umieram. Bo ojciec zmarł przed narodzinami, w tej ciszy północy, gdy wiał nordowy wiatr. To była twórcza śmierć. Opiumowe zabójstwo. Istna epidemia! Więc wchodź bez pukania, ale przed wyjściem będziesz musiał się zabić. Więcej życia! krzyczę. Mniej anarchistycznej, bezceremonialnej formy walki! Przeciążenie ciągnie mnie w dół. Ten ptak ma moje kości.

Medytacje z penetraliów I

Zabił niebo. Swoją czarną krzywizną rozłupał na sześć części. Teraz pogięta przestrzeń. Pocięte moje dłonie. Jeden ptak, wielki akt ekshibicjonizmu. Wielkiego striptizu, bo jestem wkurwiona całą sobą. Weź mnie całą, skoro wziąłeś mi już tak wiele. I ten  blaszany trzepot, ciągle rozbrzmiewający  w mojej głowie, Pająka-Strachu, który powoli czołgał się do mojego gardła, aby w końcu wejść mi do głowy. Usiąść na sercu. Z takim samym bólem i lękiem czeszą swe włosy Mojry. Lunatyczka zakwita, maluje usta czerwienią. Drzewa grożą niebu. Krzyczą, że powiodą mnie w jakąś ciemną otchłań. Znam dno, mówię, jest puszyste i gładkie jak dziewicze łono. To nieubłagana i całkowicie bezskuteczna zemsta. Wiem, że umrę. Sfrustrowane, głodne dziecko, kwilące o trochę powietrza. Należymy do jednego klubu - wilgoci. Sierocej, absolutnej pustki. Cholernej katastrofy mijających dni. "Nic nie może być bardziej smutnego i bardziej bolesnego od położenia w świecie: samotny pun

Powrót zmarłych

Obraz
Serca nie chronią przed niczym, są tropem twojego lęku, plamami po zranieniu. Śladami  po tym jednym, które złapało cię i pożarło. Ciemna łódź mnie połknęła, gdy słońce, tłuste i pełne, miało zaraz pęknąć. Upadłam dawno temu. Poszłam w jasność i blask do awersu nieba. Wierzę w siłę mych stóp. Do tysiąca mil. Rolety się podnoszą, drzewa są białe i zimne, dają mi tylko grunt, są zamknięte na świt. Pomyliłeś języki, nie tym zataczałeś koła na moim ciele w te słodkie eteryczne wieczory w barach za dworcem zachodnim, gdzie motocykliści są pełni spermy i gdzie rzygałam pod płotem zgięta wpół a obok przejeżdżały pociągi i gdzie, gdzie mogły mnie zawieźć? Gdziekolwiek, myślałam wtedy, gdybym mogła myśleć, w glanach i dodatkowej skórze, bo czułam się bezpieczna, gotycka królowa słowa, gdy chciałam ukryć porwane rajstopy. Z mojego kolana płynęła krew, gdy mnie w nie całowałeś, nie, nie. Wierzę w siłę mych rąk. I ty, mój przedwieczny aptekarzu z butel