Wskrzeszenie słów

"Dziś słowa umarły i język stał się podobny do cmentarza (...)". Zapisuję te słowa, by lepiej je zapamiętać. Zawsze tak robię; verba volant, scripta manet i tak dalej. Czuję dreszcze, rodzące się gdzieś wewnątrz mnie. Sprawiają, że jest mi zimno. Maj sprawia, że jest mi zimno. Czy kiedykolwiek będzie znowu ciepło? Czy będzie można odetchnąć w nocy od upału dnia, w słoneczne dni oddychać parnym powietrzem, niemal zastygłym w swojej gęstości? Przyszedł kolejny maj, który zaraz odejdzie i nic nie wydaje się takie samo. A może właśnie nie. Może nic się nie zmienia, albo zmiany te nadchodzą tak niepozornie, że nawet nie zauważamy jak odgryzają nam kawałki naszego życia, aby przeżuć je i wypluć.
Czasami zatrzymuję się i patrzę w niebo. Co się w nim zmienia? Ma tylko określoną liczbę masek; każdego dnia decyduje, którą na siebie założyć, ale w rzeczywistości pozostaje niezmienne.
W każdej sekundzie ludzkie istnienia gasną tak cichutko jak spadające gwiazdy. Więcej jest ludzi martwych, niż żywych. Żyjemy wśród duchów, w morzu topielców. Żyjemy na cmentarzysku słów, nadziei i marzeń. Żyjemy w świecie chaosu i taniej miłości, szybkiej muzyki i płytkich uczuć.
Nasz świat wcale się nie zmienił. Od tysiącleci pozostaje taki sam - zmieniają się tylko ludzie, którzy odchodzą w bezimiennej paradzie, suną w kolumnach życia i śmierci. Mijają się w dusznym milczeniu. Czasami myślę o tym, co by było gdyby ludzie odchodzący mogli odezwać się do tych, którzy zmierzają ku życiu. Co by im powiedzieli? Czy nowi by zawrócili?
Nikt nie jest niezamienny, każdego człowieka da się zastąpić kolejnym.
Jeżdżę czasami z mamą na zakupy pod Halę Mirowską. Przy ogrodzeniu, na ulicy Elektoralnej ustawiają się pokątni sprzedawcy. Można tam znaleźć wszystko; ubrania, buty, książki, PRL-owskie aparaty fotograficzne, płyty, biżuterię - wszystko wygrzebane ze śmietnika. Przechadzam się po tej ulicy, obserwując paletę życia. Stare kobiety uśmiechają się do mnie, proponując mi kwiaty, które trzymają w dłoniach. To małe bukieciki konwalii. Kupuję taki od jednej z nich. Płacę kobiecie; okrągłe pięć złotych ląduje na jej otwartej, pomarszczonej dłoni. Patrzę na nią i zastanawiam się, co ta dłoń pamięta; ile twarzy głaskała, ile razy zadawała cios. Odchodzę od niej zatapiając nos w kwiatach. Chcę zapamiętać każdy element, każdy zapach i dźwięk tego dnia. Chcę być jego Księgą, chcę żeby trwał we mnie, zespolił się z moją pamięcią i nigdy nie umarł.
Idąc, przypatruję się towarom porozkładanym na ziemi. Po lewej stronie książki. Głównie harlequiny; kobiety omdlewające w ramionach mężczyzn o nagich, umięśnionych torsach. Jest też jeden tom encyklopedii, z tego co widzę, to piąty. Po prawej stronie jakiś dziadek sprzedaje talerze i sztućce. Mijam tych ludzi i zauważam, że wszyscy wyglądają tak samo, należą do tej samej grupy, która sobotnie ranki i popołudnia spędza pod ceglanym murem Hali Mirowskiej, sprzedając wszystko i nic, paląc papierosy i wykrzykując do siebie wyzwiska.
Nagle przede mną rozlega się krzyk:
- Bedziesz mnie biła? Nie bedziesz!
Dwie kobiety zaczynają się szarpać. Ciosy padają głucho z obu stron. Rozgardiasz staje się jeszcze większy. Jeden mężczyzna rozdziela je.
- Uderzyła mnie w twarz! - skarży się jedna z nich. - A ja mam osiemdziesiąt lat! Nie bedziesz mnie biła, suko!
Wygraża jej jeszcze pięścią i staje z boku, rozkładając ubrania, które chce sprzedać. Druga z nich, rzekoma napastniczka mówi:
- Zajęłaś moje miejsce! Ja tu zawsze stoję, ty głupia kurwo!
Na ten epitet tamta rzuca się w jej stronę i awantura już prawie zaczyna się na nowo, lecz inni sprzedawcy znowu je rozdzielają.
- Tu każdy może stać gdzie chce. Tu nie ma miejsc - mówi jakaś kobieta w peruce, która stoi po mojej prawej stronie. Oczy ma pomalowane na niebiesko, zmarszczki  przebiegają jej po twarzy.
- Uspokójcie się już, bo zaraz przyjdzie straż miejska - mówi ktoś inny i po tym stwierdzeniu zapada względny spokój, jednak atmosfera napięcia nadal unosi się w powietrzu. Emocje tak szybko nie wysychają - nie tutaj, na tej ulicy tętniącej życiem.
Idę dalej, lecz ulica się kończy. Zawracam więc, wymijając ludzi, obserwując widziane już rzeczy. Pachnie dymem z tanich papierosów, wiosną i moimi konwaliami. Jest chłodno, choć świeci słońce.
Wcześniej bijące się kobiety stoją obok siebie, udając że się nie widzą spokojnie rozkładają swoje rzeczy. Z ulicy Elektoralnej wychodzę na aleję Jana Pawła II. Tłum ludzi spieszących do tramwaju pochłania mnie. Teraz jestem tylko jedną z nich.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miłość w czasach rozpaczy

czego chcą

Requiem dla umarłej