Przeżyłam rozpacz zachodzącego słońca, przeżyłam nieporadność wschodów
Gdzie podziała się moja dawna, agresywna chciwość życia? Moja zachłanność na chwilę, mój entuzjazm i żądza wiedzy? To jak ból fantomowy, dławienie się powietrzem w przepełnionym metrze, gdy wiozą nas niby na rzeź - jedyna myśl, jaką mam w głowie, to uciec, uciec stamtąd jak najdalej. Wysiąść, zostać oswobodzoną.
Nadal pragnę wiedzy, lecz czasami staję przed nią onieśmielona, przerażona ogromem nauki, którą muszę jeszcze posiąść i której tak usilnie pożądam. Czuję się wtedy bezradna. Nigdy nie przeczytam książek, które chcę przeczytać, nigdy nie zgłębię dokładnie tych wszystkich ciekawych pojęć i nigdy nie stanę się osobami, którymi chciałabym być, spróbować nimi być choć raz.
Czasami zadziwia mnie moja obojętność na typowe kobiece "obowiązki", moje bezwarunkowe przekonanie o poświęceniu życia nauce i sztuce. Cóż jest ciekawego w byciu żoną, matką, kobietą, która rodzi i wychowuje przyszłe społeczeństwo? Czy rzeczywiście jestem tak egoistyczna, czy po prostu nie czuję, że mogłabym być odpowiedzialną matką i dobrą żoną? Nie twierdzę, że zadania te są mało znaczące, ale wcale nie kusi mnie perspektywa sprawdzenia się w nich.
Strach patrzy na mnie wielkimi oczami sowy z obrazów Hieronima Boscha. Boję się, że świat tej nocy zniknie - tak bardzo, że mam ochotę wybiec na zewnątrz i sprawdzić, czy on wciąż tam jest, poczuć zimno listopadowego powietrza, minusowego, które pachnie teraz spalonymi liśćmi. Jakże ostatnio zaniedbywałam swoją wyobraźnię, jak spłycałam ją, zapychałam tymi wszystkimi idiotycznymi codziennymi błahostkami.
Ta jesień, ta brudna, oślizgła jesień. Wszechobecna wilgoć, która oblepiała świat swoim śluzem, który lepił się, gdy go dotknąć. Nie wyciągałam więc rąk do świata. Teraz wszystko zamarzło, lecz wiem, że pod lodem nadal tkwi on - ten demon jesieni.
Najbardziej ze wszystkiego boję się momentu śmierci mojej wyobraźni, gdy będę postrzegała świat w czysto fotograficzny, rejestrujący sposób. Prawda jest nic nie warta; szara i wyblakła, powiewa na wietrze niczym ta brudna, smutna flaga, która wisi na jednym z balkonów na Oboźnej. Pragnienie syntezy, która pomaga tworzyć nowe światy z intensywnością większą niż Wielki Wybuch. I dostać to wszystko za darmo.
Muszę cały czas coś robić. Udawać, że jestem w ferworze pracy, wynajdywać wciąż nowe idee, aby mieć czym zająć myśli. Nawet, gdy wewnętrznie chcę po prostu zamknąć oczy i widzieć tylko pustkę, piękną, oczyszczającą pustkę, bez żadnych dźwięków. Bo gdy siedzę bezczynna werble świata zastygają na jedną, przerażającą chwilę, a ta sekunda ciszy, po której znowu rozbrzmiewa walenie bębnów jest tak przerażająca, że nie mogę opanować drżenia przed czasem, który upływa i którego przecież nie da się odzyskać. Ta właśnie odmiana szaleństwa jest najgorsza.
Lecz nie potrafię być ascetką. Cały czas miotam się między wielkim pragnieniem samotności, a tak ogromną potrzebą ludzkiej uwagi.
I jestem. Lepkie i cienkie
ściany kokonu -
tkanka, ślina i płyny
ustrojowe otulają mnie.
Jestem ważką czy modliszką?
Błonkowoprzezroczysta ściana
mojego domu - tymczasowego.
Robię się za stara. Kto by pomyślał,
że zajmie to tak dużo czasu?
Kto z was, o ludzie, dałby wiarę?
Bezwiednie kołysana płynę, płynę
na wietrze, na wodzie aby
na suchym lądzie
rozgniotła mnie
ludzka stopa.
Nadal pragnę wiedzy, lecz czasami staję przed nią onieśmielona, przerażona ogromem nauki, którą muszę jeszcze posiąść i której tak usilnie pożądam. Czuję się wtedy bezradna. Nigdy nie przeczytam książek, które chcę przeczytać, nigdy nie zgłębię dokładnie tych wszystkich ciekawych pojęć i nigdy nie stanę się osobami, którymi chciałabym być, spróbować nimi być choć raz.
Czasami zadziwia mnie moja obojętność na typowe kobiece "obowiązki", moje bezwarunkowe przekonanie o poświęceniu życia nauce i sztuce. Cóż jest ciekawego w byciu żoną, matką, kobietą, która rodzi i wychowuje przyszłe społeczeństwo? Czy rzeczywiście jestem tak egoistyczna, czy po prostu nie czuję, że mogłabym być odpowiedzialną matką i dobrą żoną? Nie twierdzę, że zadania te są mało znaczące, ale wcale nie kusi mnie perspektywa sprawdzenia się w nich.
Strach patrzy na mnie wielkimi oczami sowy z obrazów Hieronima Boscha. Boję się, że świat tej nocy zniknie - tak bardzo, że mam ochotę wybiec na zewnątrz i sprawdzić, czy on wciąż tam jest, poczuć zimno listopadowego powietrza, minusowego, które pachnie teraz spalonymi liśćmi. Jakże ostatnio zaniedbywałam swoją wyobraźnię, jak spłycałam ją, zapychałam tymi wszystkimi idiotycznymi codziennymi błahostkami.
Ta jesień, ta brudna, oślizgła jesień. Wszechobecna wilgoć, która oblepiała świat swoim śluzem, który lepił się, gdy go dotknąć. Nie wyciągałam więc rąk do świata. Teraz wszystko zamarzło, lecz wiem, że pod lodem nadal tkwi on - ten demon jesieni.
Najbardziej ze wszystkiego boję się momentu śmierci mojej wyobraźni, gdy będę postrzegała świat w czysto fotograficzny, rejestrujący sposób. Prawda jest nic nie warta; szara i wyblakła, powiewa na wietrze niczym ta brudna, smutna flaga, która wisi na jednym z balkonów na Oboźnej. Pragnienie syntezy, która pomaga tworzyć nowe światy z intensywnością większą niż Wielki Wybuch. I dostać to wszystko za darmo.
Muszę cały czas coś robić. Udawać, że jestem w ferworze pracy, wynajdywać wciąż nowe idee, aby mieć czym zająć myśli. Nawet, gdy wewnętrznie chcę po prostu zamknąć oczy i widzieć tylko pustkę, piękną, oczyszczającą pustkę, bez żadnych dźwięków. Bo gdy siedzę bezczynna werble świata zastygają na jedną, przerażającą chwilę, a ta sekunda ciszy, po której znowu rozbrzmiewa walenie bębnów jest tak przerażająca, że nie mogę opanować drżenia przed czasem, który upływa i którego przecież nie da się odzyskać. Ta właśnie odmiana szaleństwa jest najgorsza.
Lecz nie potrafię być ascetką. Cały czas miotam się między wielkim pragnieniem samotności, a tak ogromną potrzebą ludzkiej uwagi.
I jestem. Lepkie i cienkie
ściany kokonu -
tkanka, ślina i płyny
ustrojowe otulają mnie.
Jestem ważką czy modliszką?
Błonkowoprzezroczysta ściana
mojego domu - tymczasowego.
Robię się za stara. Kto by pomyślał,
że zajmie to tak dużo czasu?
Kto z was, o ludzie, dałby wiarę?
Bezwiednie kołysana płynę, płynę
na wietrze, na wodzie aby
na suchym lądzie
rozgniotła mnie
ludzka stopa.
Komentarze
Prześlij komentarz